Przebiec dwa maratony w ciągu trzech
czy czterech miesięcy? Na dwóch kontynentach? Sportowcy
powiedzieliby,że to żaden wyczyn. Są na świecie ludzie, którzy
przebiegną dwa maratony w ciągu jednego dnia (!!!) Ale czy
spodziewalibyście się tego po blogerkach modowych vel. szafiarkach?:)
W październiku
przebiegłam Maraton Warszawski. Chciałam zobaczyć czy niemożliwe
jest możliwe. 10,15 nawet 21 km nie było dla mnie wcześniej
problemem. I dokładnie to czułam biegnąc i „połykając” te
kilometry. Biegnę i myślę... kurcze nawet mi to idzie, 25k m
-pestka. Przesadzają Ci, którzy mówią,że maraton to coś
ciężkiego i ponad siły przeciętnego zjadacza chleba. Przecież to
do zrobienia. I wtem moje rozmyślanie, jaką to jestem
supergirl,przerwało spotkanie z tzw. „ścianą”. Czyli momentem
w którym, Twoje nogi przestają „działać”. Bolą, są ciężkie,
kolana nie dają się podnieść i dosłownie szurasz nimi po ziemi. Każdy kolejny krok jest walką z samym sobą.A to przecież dopiero
połowa. Jak tu przemówić do swoich nóg, że jeszcze z 15km do
przebiegnięcia?! Aaaaa..... do mety,przysięgam,ledwo dobiegłam.
Oczywiście nie pozwoliłam sobie się poddać. Metę przywitałam ze łzami w oczach, nie tylko z
powodu ogromnego bólu, ale także z powodu ogromnego szczęścia.
Nie inaczej było tym razem, z tą jedynie różnicą, że żadnego
bólu praktycznie nie czułam, a przed metą na finiszu, potrafiłam
wycisnąć ostatnie siły. Jednak niech Was nie zmylą pozory, wcale
nie był tak łatwo i nie odbyło się bez przeszkód. Czytajcie do
końca, pewnie gdzieś tam pod nosem będziecie się śmiać,albo
pomyślicie o mnie,że jestem dziwna. Dwa dni przed startem, zaskoczyła mnie
kobieca natura i stało się to czego my kobiety przed startem w
maratonie,akurat najmniej potrzebujemy. Dla prawdziwej supergirl to
oczywiście nie jest żadna wymówka. Dlatego uzbrojona w tampony,
żele ( jedzonko podczas biegu, ku pokrzepieniu serca i nie tylko)
stawiłam się na mecie. Jakie było moje zdziwienie gdy praktycznie
5 minut po starcie cały maraton już biegł. A gdzie strefy czasowe
heloł? I co tak mało tych ludzi (dla porównania rzeka biegaczy w
Warszawie miała ok 12 tyś uczestników, tutaj maraton to ok 1 tyś runersów) Stref czasowych nie było, praktycznie w biegu zmieniałam
buty, jak również wielu innych rzeczy (zamiast kubeczków z wodą, butelki do odkręcenia,zamiast obranych bananów, pomarańcze do obrania i daktyle w woreczku). Kilometry rozstawione, chyba
tak jak się komu podobało...a to na 20 km, 27, 30,37,5 . Niestety,
jak się znowu okazało, nie mam szczęścia do elektroniki. I tak
jak podczas Maratonu Warszawskiego bateria w iphonie padła mi po 2
godz tak tutaj (czyli zostałam bez niezbędnej muzyki i pomiaru czasu i kilometrów), telefon z Endomondo zbił się przed samym wyjściem
z hotelu (Allah chyba dał mi jakiś znak, ale rozbicie telefonu o
dywan mógł już sobie darować). Po mimo, że w ciągu dnia
temperatura była dosyć wysoka, powyżej 20
°C (tak, tutaj też
jest zima) o 7 rano było jeszcze bardzo zimno i musiałam dogrzewać
się kocem termicznym (bardzo przydatna rzecz!) Dlaczego Marrakech? Tę
decyzję zawdzięczam swojemu chłopakowi, który od dawna związany
jest z Marokiem i który, chyba tak od niechcenia, któregoś
listopadowego dnia powiedział, że może wystartujemy razem.
Oczywiście jego udział w maratonie zakończył się tak szybko jak
narodziła się myśl. Ja podchwyciłam pomysł i gdzieś tam po
cichu wpisałam sobie na moją WISH listę. Dlaczego po cichu? Jakoś
tak mam,że za nie lubię mówić o czymś czego jeszcze nie
zrobiłam, nie lubię zapeszać. Każdy trening, każdy przebiegnięty
kilometr przybliżał mnie do mojego celu. I gdy już obraz tego był
coraz wyraźniejszy, termin bliższy, 2 tygodnie przed wyjazdem
odebrałam telefon od firmy Nike, która zainteresowała się
„spełnieniem mojego biegowego marzenia” i wsparła mnie w jego
realizacji. Teraz już wiedziałam,że się uda! Ale wracając do
maratonu.
Już po pierwszych kilometrach
zamigotała mi polska flaga i napisy na koszulkach. Oczywiście
wywołało to we mnie miłe zaskoczenie, Maroko to nie Londyn, nie
spotykasz rodaków za rogiem. Jako rodaczka na obczyźnie
postanowiłam się oczywiście przywitać. I tak od słowa do słowa
( biegnąc w maratonie jednocześnie) zamiast słuchać muzyki
postanowiłam porozmawiać z moimi nowymi polskimi kolegami. Po za
tym co 8 nóg to nie dwie i zawsze ktoś kogoś zmotywuje i wyciśnie
z niego siłę, która jest, ale często robi sobie przerwę. I to
właśnie nim zawdzięczam swoje wspaniałe wyniki. To dzięki ich
dopingowi i nieprzerwanej motywacji wycisnęłam swoje ostatnie siły
jak cytrynkę. Zwłaszcza Jurkowi Wysokińskiemu, któremu chciałam w szczególności
podziękować za wsparcie i doping , za te kilkadziesiąt razy
powtarzane „Ania daaaaawaj”, gdy odpuszczałam i chciałam trochę
odpocząć. Momentami nie mogłam już tego słuchać, chciałam,żeby się
uciszył i dał mi spokój:) Czy on nie rozumie,że ja nie mam za sobą
kilkudziesięciu maratonów, że czuje się jak nie opierzony
kurczak w ich towarzystwie? Przecież ledwie przebiegłam swój
pierwszy maraton. I w takich właśnie momentach, te dwa słowa
dodawały mi mega kopniaka, żeby chociaż przez chwile pobiec
szybciej. Fakt, że jestem kobietą nie może być dla mnie wymówką
dla gorszego biegu. Skurka pokaż im co potrafisz! Im szybciej pobiegnę
tym szybciej będę w domu! Tego się muszę trzymać. Mięśnie paliły, krajobrazów nie
pamiętam w ogóle, nie obchodziły mnie totalnie, pragnęłam skupić
się tylko na wydłużeniu kroku i oddechu, albo złapać myśl, która
odciągnęłaby mnie od tych „męczarni”. Pamiętam tylko słupek z
30km, położony był w tak przepięknym miejscu z górami palmami i
wielbłądami w tle, że przez ułamek sekundy pomyślałam o zrobieniu
zdjęcia. Szybko jednak zapomniałam o tym i skupiłam się na
wydobyciu żelka z saszetki, otwarciu go i zjedzeniu. Czas na lunch
chłopaki! Moi biegowi współtowarzysze mieli za sobą dziesiątki
maratonów. Mimo tego, gdzieś tam w środku piałam z dumy,że
dotrzymuje im kroku. No heloł ja małe blond chucherko daje radę!
Sapie bo sapie, ale cały czas biegnę w ładnym tempie. Słońce z
każdą minutą grzało co raz bardziej, na szczęście co kilka
kilometrów na trasie czekały na nas namoczone wodą gąbeczki,
które chociaż na chwile pozwalały ulżyć rozpalonym mięśniom.
Zamiast zaciskania zębów zaciskałam w rękach te gąbeczki. Pomogły
mi zresztą nie tylko w tym, ale już na samym początku uratowały
mi życie. Dosłownie! Niestety już po kilku kilometrach moje
kobiece dolegliwości dały o sobie znać i już po chwili mój
organizm wołał „aj need to toilet!”. Brzuch bolał mnie już tak
bardzo, że nie mogłam przebiec 10, a co dopiero 35 km. Szybka ocena
sytuacji, nie ma Toi Toi, ja nie mam chusteczek, pustynia, za małą
palmą się nie schowam. Z sentymentem przypomniałam sobie czasy,
gdy biegałam po lesie jako dziecko i gdy zachciało mi się do
toalety wystarczyły listki.Na szczęście gąbeczka, trochę gęstszy
żywopłot pozwoliły mi cało wyjść z opresji.
Każdy ma jakiś cel, celem pierwszego
maratonu było chociaż jego przebiegnięcie i gdzieś tam nadzieja, że złamie 5
godzin. Udało się 4:44. Przed startem w tym maratonie stresowałam
się bardzo, nie dość, że wiedziałam jak to smakuje, jaki to
ogromny wysiłek dla organizmu, to tutaj jeszcze zmiana klimatu, upał.
Marzeniem było złamać 4 godziny, ale poprawić czas o 45 min to
chyba nie możliwe dla takiego amatora jak ja. Czas 3:58:09 i 52 miejsce wśród kobiet to
spełnienie moich marzeń o sukcesie! Jeśli takie rzeczy są możliwe
to co mnie czeka dalej? Dziękuje moim zajączkom na trasie chłopakom
z Orange Klub Biegacza za prawie 4 godzinne wsparcie, a zwłaszcza
Jurkowi za wielkie „kopniaki” energii. Niby nikt za mnie nie
biegł, musiałam tą robotę wykonać sama, ale wiem, że to w dużej mierze ich zasługa.
Dziękuje również firmie Nike za
wsparcie podczas Marrakech Marathon.
O maratonie tyle, a teraz moja refleksja + cotygodniowa MOTYWACJA!
Jak już powtarzałam, nie jestem
zawodową biegaczką, ani trenerką fintess, sport nie jest czymś co
wypełnia mój cały dzień i czas wolny. Jasne, że dbam o siebie i
wkładam dużo pracy w to jak wyglądam i mam kondycję. Ale te
wszystkie sportowe terminy do niedawna były mi zupełnie obce. Boże
ja nawet nie mam pulsometru! Czyli wkładam buty (ładne buty) i
biegnę. Połykam kilometry, bo one nakręcają mnie do działania.
Nie tylko w bieganiu , ale i w życiu..Uczą dyscypliny i
wytrwałości. Nie przeszłam żadnej drastycznej
przemiany z osoby, która ważyła 20 kg więcej, paliła papierosy i jadła chipsy i jednego dnia postanowiła schudnąć i żyć
sportowym rytmem. Tu nie ma żadnej szokującej historii. Jednak
sport zawsze był ważny w moim życiu, ale na co dzień moje życie wypełnione jest milionem innych spraw.
Praktycznie żadna dyscyplina sportowa
nie jest mi obca, próbowałam ich jako spróbowania nowych
wrażeń, które kolekcjonuje. Kate na Filipinach, wspinaczka
lodowcowa na Islandii, surfing w Maroko, ale w żadnej z tych
dyscyplin tak naprawdę nie opanowałam do końca i w żadnej z nich
nie byłam najlepsza.
Od kilku lat (chyba bardziej intensywnie biegam od 2 ) znajomi pytają co mi się stało,że tak nagle zaczęłam biegać? Nagle? Bieganie było obecne w moim życiu od najmłodszy praktycznie lat. Już w podstawówce biegała w biegach długodystansowych w sztafecie ( uwaga uwaga, termin ten oznaczał 800-1000m haha)
Chce
Wam pokazać,że nie musicie mieć profesjonalnego sprzętu
by trenować, być trenerami czy sportowcami aby coś osiągnąć. Nie
czekajcie do poniedziałku, kiedy skończy się zima, lub gdy
znajdziecie w końcu odpowiednie buty do biegania. Zróbcie to teraz,
już! Ja Was mogę motywować nawet co dziennie, ale za Was nie pójdę pobiegać, nie wykonam tej pracy. Zróbcie sobie zdjęcie podczas
treningu czy biegania inspirując i motywując siebie i innych.
Ostatnio widziałam w sieci demota : „Nie wszyscy o tym wiedzą,
ale na siłownie można chodzić nie pisząc o tym na facebooku”.
Szczerze? Może i można, ale mnie osobiście nic tak nie motywuje do
działania jak zdjęcie koleżanki na siłowni w fajnych spodenkach
czy zalogowanie się na facebooku, gdy ja siedzę w piżamie w domu.A
ile razy Wy poczułyście to samo? Zmotywowane wystarczająco? To do dzieła dziewczyny!
ALL CLOTHES AND SHOES |
NIKE
Special thanks for
NIKE for support!